W pewien sobotni poranek Mama Żuczkowa rozmyślała o wielu absorbujących sprawach. Myślała o czarnych dziurach, rozważała sens cierpienia, zastanawiała się, skąd przychodzimy, dokąd zdążamy oraz co ugotować na niedzielny obiad. Jak to podczas lansu między półkami w Lidlu.
Tłum podobnych do niej sobotnioporannych myślicielek i myślicieli, wybierających odpowiednio dojrzałe pomidory i pogrążonych w lekturze składu zapakowanych próżniowo gotowanych buraków, zepchnął ją pomiędzy chłodziarki i zamrażarki. W jednej z nich Mama Żuczkowa zobaczyła perliczkę.
Perliczka! Zaiskrzyło jej między neuronami i w nagłym błysku przypomniała sobie hałaśliwe stado ptactwa u pana K. na końcu ulicy. „Perliczka” brzmiała intrygująco, niebanalnie, a że Mama Żuczkowa jeszcze nigdy jej nie jadła, a jest wszak osobą skłonną do podejmowana różnych akcji w ramach projektu „żyje się raz!”, postanowiła przyrządzić na obiad tego właśnie ptaka i żwawo wrzuciła do koszyka zafoliowany egzemplarz.
Po powrocie do domu zasiadła przed komputerem i znalazła dziesiątki przepisów na perliczkę. Lektura kilku z nich utwierdziła ją w przekonaniu, że ta decyzja zakupowa był strzałem w dziesiątkę. Autorzy kolejnych blogów, które odwiedzała, rozpływali się wprost z zachwytu nad delikatnością i niebywałym smakiem perliczki, którą zalecali przyrządzać w wersji najskromniejszej z możliwych, by nadmiarem przypraw nie zepsuć wyjątkowego i niepowtarzalnego smaku mięsa.
Mama Żuczkowa, która bardzo ceni prostotę i minimalizm, tak w kuchni jak i w życiu, choć w kuchni lepiej jej to wychodzi (dzieci codziennie mogłyby jeść pizzę z osiedlowej Trattorii), aż klasnęła w ręce z zachwytu. Tanecznym krokiem ruszyła do kuchni, odpakowała ptaka z folii, zdjęcia gumki łączące nóżki i wzięła perliczkę do ręki, by wypłukać ją pod kranem.
I WTEM!… Przed oczyma jej duszy ukazał się obrazek z krakowskiego SPA im. dra Ludwika Rydygiera, w którym miała przyjemność gościć pod koniec sierpnia 2007 r. Był upalny wieczór, a ona została zaproszona wraz ze świeżo wyklutym Żuczkiem do pomieszczenia, w którym odbywała się kąpiel noworodków. Położna brała je w rękę, podstawiała pod kran, mydliła, ponownie wsadzała pod kran i odkładała do wytarcia.
Mama Żuczkowa mało wytrzeszczu i palpitacji serca nie dostała, bo wyglądało to jak taśmowa obróbka kurczaków przed wsadzeniem na grill. Malutkie, zwinięte dzieciaczki wyglądały zupełnie jak ptaki. Teraz, dziesięć lat później, perliczka wyglądała jak te niemowlaki pod kranem…
Ochota na spożycie wyrafinowanej perliczki przeszła Mamie Żuczkowej jak ręką odjął. Przyrządziła, bo przecież nie wyrzuci, podała, wszyscy zjedli, ale bez szału. Mąż ocenił, że jak kurczak, dzieci nie wypowiedziały się. Być może byłoby inaczej, gdyby perliczka nie była z Lidla, a z wolnego wybiegu, gdzie ptactwo grzebie, ile ptasia dusza zapragnie, żywi się tłustymi dżdżownicami, biega boso po rosie, a na dobranoc słucha „Sonaty księżycowej”. A tak to o. Cudów nie było. Ale i tak lepiej, niż przy rakach.
Ja mam za blokiem bażanty. Wolę je w wersji pierzasto-krzykliwej niż talerzowej. Pies wolałby odwrotnie, ale nie pozwalam mu na nie polować.
Ale jak to pięknie brzmi: „Podałam rodzinie na obiad perliczkę”!
A ja tylko do kurczaka idę zaraz…
Mąż miał rację, to JEST kurczak, aczkolwiek „perliczka” brzmi dumniej ;))))
Jadamy, bo bratowa gustuje, a moja mama nie potrafi odmówić 😉 więc przygotowuje 😉
Tak, tak, króliki z Lidla to także nie to samo, co za czasów mojego dzieciństwa, a nawet obecnych czasów, gdy moja mama przyrządza wolnowybiegowego królika, do którego ma dostęp 🙂