W nocy z piątku na sobotę o 1.45 Mamę Żuczkową obudził ból gardła. Ale nie tylko. Wokół panowała niecodzienna, śmiertelna cisza.
Pewnie Ojciec Żuk zasiedział się u siebie w pokoju migrując bazę, pomyślała i sięgnęła ręką w lewo. Najpierw natrafiła na miękkie, ciepłe Żuczątko. Skoro to piątek, to Żuczątko spało z nimi w majestacie prawa. We wszystkie inne dni spało z nimi z licznych, nieuprawnionych przyczyn: bo nie mogło zasnąć, bo jego łóżko było niewygodne itd.
Za Żuczątkiem natrafiła na marmurowe plecy. I to nie tylko takie „jakby Michał Anioł dłutem haratał”, ale przede wszystkim – lodowato zimne.
Ups…
Mama Żuczkowa ofiarnie przyłożyła do nich ucho, ryzykując przecież odmrożenia! Z głębi marmuru dobywały się cichutkie szmery oddechu.
Nieprzekonana, czy Ojciec Żuk naprawdę żyje, poczuła się rozdarta, niczym sosna u Żeromskiego. W takiej sytuacji są bowiem dwa wyjścia: potrząsnąć albo nie potrząsnąć śpiącym. Jeśli śpi, to się obudzi i potem może mieć problem z zaśnięciem (ona by miała), a jeśli umarł, to potrząsanie nie ma sensu.
Trwała w tym mentalnym rozkroku do 2.30, kiedy to Ojciec Żuk zmienił pozycję i najpierw zazgrzytał szczękami, a następnie zaczął chrapać jak niedźwiedź.
Mama Żuczkowa uśmiechnęła się. A zatem „dopóki śmierć was nie rozdzieli” to jeszcze nie dzisiaj. Z westchnieniem ulgi włożyła zatyczki do uszu i błogo zasnęła.
Dodaj komentarz