Była piękna, słoneczna, wrześniowa sobota. Mama Żuczkowa poszła w grządki, żeby wykopać marchewkę. Próbowała wbić widły w ziemię, mocno wysuszoną długą serią pięknych, słonecznych dni. Bezskutecznie. Mimo że naciskała na nie wszystkimi odnóżami, widły zanurzały się w ziemi na zaledwie kilka centymetrów.
– Ach – pomyślała Mama Żuczkowa – gdyby był tu któryś z moich synków, silnych, dorodnych, wykarmionych ekologiczną jarzyną żuczków, którą to jarzynę uprawiam dla nich ofiarnie od wiosny, pomógłby słabej matce.
Mama Żuczkowa pokiwała głową, w kącikach oczu zaszkliły się łzy. I wtem! Przez załzawione oczy dostrzegła niewyraźną postać, która rączo mknęła w jej stronę.
Ach! To Żuczek! Żuczek, ukochany synek, odpowiedział na telepatyczne wezwanie matki, on zawsze taki wrażliwy na drugiego żuczka, albo dobry Pan Bóg natchnął go w łaskawości swojej. I oto biegnie Żuczek, piękny, silny, ekologiczną jarzyną wykarmiony, a Mamę Żuczkową w gardle drapie. I przybył, stanął przed nią świeży, postawny, nawet nie zmęczony biegiem przez grządki, i nim matka przełknęła wzruszenie, które gulą kataru spłynęło jej w gardle i nim przemówiła, dając upust emocjom i radości niepomiernej, odezwał się głosem mocnym, pomutacyjnym, dorosłym:
– Mama, dasz jakieś siano?
…
Dodaj komentarz