W poprzednich odcinkach było o Ligii na dworze Nerona oraz o parówkach i łzach położnic. W tym odcinku dowiecie się, w jaki sposób pediatra wpływa na rozwój depresji poporodowej u świeżo upieczonych matek oraz jak obłudnie realizowane jest wspieranie naturalnego karmienia w CM Ujastek. Czy w szpitalach, w których rodziłyście, też tak to wyglądało? Butla ponad wszystko?
Trzecia doba, niedzielny poranek. Poranna wizyta pediatryczna. Wojtuś przy rozbieraniu olał sikiem balistycznym położną oraz zeszyt, który miała rozłożony obok wagi, prezentując tym samym swój (wyssany z siarą matki, hehe) stosunek do instytucji, w której się znalazł. Pani doktor, na oko z 10 lat ode mnie młodsza, wzięła do ręki kartą karmień i zmarszczyła czarne brwi na widok adnotacji, by nie dokarmiać. Wzięła Wojcieszka do badania i zaczęła się jazda.
– To dziecko jest niedożywione, niedopojone, odwodnione! On nawet nie zapłakał przy badaniu! Jest ospały! Żółty! Spada z wagi! Ważył 3400, a waży 3150! Pani wie, że odwodnienie prowadzi do hiperglikemii i urazów neurologicznych?! Czy pani zdaje sobie z tego sprawę?
– Tak, oczywiście – odpowiedziałam grzecznie.
– Pani chyba nie rozumie powagi sytuacji! – zagrzmiała lekarka, patrząc na mnie surowo. Oczekiwała, że wpadnę w spazmy? Przecież żadnej hiperglikemii nie będzie, najwyżej powtórka z Piotrusia, ostra żółtaczka i leczenie, brrrr.
– Ależ rozumiem.
Na koniec strzeliła sobie samobója:
– Widzi pani jego czaszkę? Te kości tutaj? To z odwodnienia!
Zaraz po porodzie ktoś mnie pytał, czy poród zaczął się przed cc, bo czaszka Wojtusia wyglądała tak, jak gdyby zaczęła się już składać do przejścia przez drogi rodne. Skurcze przepowiadające słusznie przepowiadały. A teraz się dowiaduję, że to z odwodnienia, litości!…
– MUSI pani dokarmiać dziecko! Co dwie godziny po 10 ml! Jak nie będzie pani dokarmiać, to czeka je kroplówka! Będziemy to kontrolować! I zrobimy badanie glukozy.
Kontrolowali i to jak! Energiczna położna od noworodków wpadała co godzinę, ale trzeba jej przyznać, że interesowała się wszystkimi dziećmi i wszystkimi mamami. Przyszła mi też powiedzieć o wyniku badania glukozy – było ok.
Jeszcze dzień wcześniej walczyłabym, żeby nie dokarmiać, ale postanowiłam zrobić wszystko, byle jak najszybciej nas stąd wypuścili, a w domu poustawiam sobie wszystko po swojemu. W tym celu podjęłam pozorną kolaborację. Wojtuś, złote dziecko, współpracował idealnie, bo zjadał przepisaną ilość sztucznego mleka i natychmiast je zwracał. Z satysfakcją wpisywałam w rubryczki adnotacje „zwymiotował” przy każdej porcji mleka z butelki, a pomiędzy przystawiałam go do piersi. Na efekty nie trzeba było długo czekać: po trzech sesjach z butelką dziecko zapomniało, jak się ssie pierś.
Zadzwoniłam do Magdy, która mnie upewniła, że nie mam się czego obawiać. Wszystkie objawy są fizjologiczne i typowe. Dziecko może stracić do 10% wagi urodzeniowej i to też jest normalne. Dobry poziom glukozy świadczy o tym, że dziecko jest właściwie odżywione. Magda poradziła mi, żeby podać Wojtusiowi odrobinę wody, woda rozrzedzi krew i tym sposobem spadnie bilirubina, która go usypia, będzie ssał aktywniej. Doradziła też kangurowanie – niech sobie leży na mnie golutki z ustami przy piersi, niech trzyma w ustach sutek, to pobudzi laktację. Pobudziło, wyraźnie czułam znajome mrowienie, sygnalizujące napływ mleka, ale bidulek nie umiał przyssać się.
O 16.43 spłynęło na mnie olśnienie: kapturki! Przecież mam kapturki do karmienia! Przez kapturek Wojtuś pociągnął jak pompa ssąca i popłynęła rzeka mleka. Alleluja! Butelki poszły w kosz.
Wieczorem przyszła do mnie pediatra.
– Dokarmia pani? – spytała surowo.
– Dokarmiałam, oczywiście, jak pani doktor kazała – odpowiedziałam grzecznie, wręczając jej kartę karmień – ale on niestety wszystko zwracał. Na szczęście laktacja mi się pieknie rozkręciła i teraz już nie muszę dokarmiać sztucznie. Był ważony przed chwilą, przybrał 30 g, więc wszystko jest na dobrej drodze.
– No dobrze. Czyli dokarmianie pomogło – powiedziała zadowolona z siebie lekarka i wyszła.
Ręce opadają.
Całą noc przed wyjściem pracowałam na to, żeby przy poniedziałkowej wizycie lekarskiej waga Wojcieszka jeszcze wzrosła. Budzik dzwonił co 2,5 godziny, 30-45 minut trwało karmienie, po którym zapadaliśmy w krótki sen i od początku. Złote dziecko współpracowało wspaniale i waga pokazała kolejne 50 g na plusie. Ostatecznie wypisali nas z wagą 3200 g. Zmierzyli bilirubinę, była oczywiście podwyższona, jak to u dzieci z zestawienia konfliktowego, ale nie na tyle, żeby wymagała naświetlania. Wreszcie usłyszałam upragnione:
– Idziecie do domu.
A po chwili:
– Co on tak wrzeszczy? – skrzywiła się pediatra, inna niż poprzedniego dnia, tym razem taka ze 20 lat starsza ode mnie.
– Nadrabia te dni, kiedy był ospały – odparłam z uśmiechem.
– Był ospały, bo zagłodzony – rzuciła zołzowato, odwracając się na pięcie.
Byłam tak szczęśliwa, że w odpowiedzi uśmiechnęłam się ciepło do jej lekarskich pleców.
Polityka wspierania karmienia naturalnego w wykonaniu Ujastka wygląda tak, że owszem, przychodzi doradczyni laktacyjna, uczy, pokazuje, zachęca, przystawia dziecko, pociesza, że wszystko będzie dobrze, że laktacja się rozkręci, zostawia dziewczyny zadowolone z siebie, a w progu sali mija się z położną, która ręce załamuje nad słabą laktacją i zabiera dziecko, żeby dokarmić albo przynosi butlę. A dokarmianie – nic prostszego! Gotowe buteleczki, każde z logo producenta i wzruszającym hasłem „Najlepszym pokarmem jest mleko matki”. Wystarczy wstrząsnąć, założyć smoczek i dziecko pięknie ssie i przybiera na wadze i biznes się kręci!
W Polsce nie można reklamować mleka początkowego, nie znajdziecie reklam ani w prasie, ani nie zobaczycie w telewizji. Ale producenci trafiają w target jak w dziesiątkę rozdając te gotowe butelki na porodówkach. Ile matek, szczególnie pierworódek, oprze się butli w domu, gdy zepsute smoczkiem dziecko będzie łkało przy piersi?
Pytałam o możliwość dokarmiania z kieliszka, które pamiętałam z Żeromskiego – mowy nie było. „Nie praktykujemy”. A przecież pracują w Ujastku położne z Żeromskiego, jedna mnie nawet rozpoznała, co mi się wydawało niemożliwe po przeszło ośmiu latach, ale ona się upierała, że ma pamięć do twarzy.
Całkiem serio rozważam, czy nie złożyć skargi do dyrekcji szpitala na terror karmienia sztucznego, który tam panuje. Jak można tak straszyć świeżo upieczone, rozdygotane matki?! Jak można tak obniżać ich poczucie własnej wartości?! Jakim cudem lekarz może nie znać podstawowych faktów na temat pierwszych dni życia dziecka?!
Ostatniej nocy wreszcie zakosztowałam osławionych ujastkowych luksusów: przeniesiono mnie do dwuosobowego pokoju z telewizorem i łazienką. Wieczorem w łazienkowym lustrze odbijała się tylko moja grzywka, następnego dnia rano czoło, a im bardziej dzień się rozkręcał, tym więcej twarzy w nim widziałam. Tuż przed wyjściem ze szpitala zobaczyłam w nim całą twarz i był to duży postęp na drodze powrotu do postawy homo erectus.
Przy łóżkach miałyśmy telefony, można było zadzwonić i poprosić o pomoc czy środek przeciwbólowy. Na pooperacyjnej system działał bardzo dobrze, na poporodowej, kiedy zadzwoniłam z prośbą o przeciwbólowe, bo nie mogłam z łóżka zejść, tak mnie rana paliła przy każdym ruchu, po godzinie musiałam dzwonić znowu, bo nikt nie przyszedł.
– Pani już może chodzić, więc sama mogła przyjść po tabletki – wyjaśniła młodziutka położna.
„Może chodzić”, ha, ha, ha. Kiedy w dzień wypisu szłam na USG, wlokłam się korytarzem tak wolno, że wyprzedził mnie cały peleton położnic i zniknął za zakrętem, gdy byłam ledwie w połowie drogi.
Na mój wypis czekaliśmy do 16.00 i nie doczekaliśmy się, Mąż jechał po niego specjalnie dwa dni później („może będzie jutro po 13.00, ale to może, więc najlepiej proszę przyjechać w środę, będzie od rana”), wypis Wojtusia dostałam tuż przed 16.00. W Żeromskim też był duży przerób pacjentek, ale wypisy były gotowe przed południem.
Wreszcie założyłam czerwoną sukienkę, przy okazji odbierania wypisu Wojtusia zołzowata pani doktor zrobiła mi wykład, co gdzie jest wpisane w książeczce zdrowia dziecka, nie chciało mi się tłumaczyć, że te książeczki to ja już znam na pamięć, wysłuchałam grzecznie i pożegnałam się.
Wychodząc z oddziału zatrzymałam się obok dyżurki pielęgniarek.
– Bardzo dziękujemy za opiekę – powiedziałam.
Nawet nie przerwały pasjonującej rozmowy, którą ze sobą prowadziły 🙂
A potem już tylko musiałam wsiąść do samochodu, do czego przymierzałam się przez chwilę, nim udało mi się odpowiednio wysoko podnieść nogę i nie skichać się przy tym z bólu. Kiedy Mąż przypiął fotelik Wojcieszka i usiadł za kierownicą, odwrócił się do mnie i patrząc mi głęboko w oczy powiedział:
– Kocham cię.
I jakby słońce zaświeciło 🙂 Pojechaliśmy przez zalane deszczem miasto, po dziurawych ulicach (jakoś do tej pory nie zauważyłam, że są aż tak dziurawe, tym razem boleśnie odczułam każdą nierówność drogi) prosto do domu, gdzie czekali starsi bracia pod opieką Babci Jasi i Cioci Gosi, ale to jest już całkiem inna historia. Którą też Wam kiedyś opowiem. Teraz lecę na hormonalnym haju, wpatruję się w moje najmłodsze szczęście i uwierzyć nie mogę, że jest taki piękny i maluśki i z mojego brzucha! 🙂
Dodaj komentarz