Jak Chuda trzecie dziecię powiła – część I

Na wstępie pragnę zaznaczyć, że będzie to historia porodu, więc gdyby ktoś chciał się zżymać, że obrzydzam mu poranną kawę pisząc o lewatywie, uprzejmie jest proszony przerwać lekturę w tym miejscu i oddalić się.

fot. pixabay

Wojtuś przyszedł na świat w CM Ujastek. Dwa słowa wyjaśnienia, gdyż będę wieszać psy na tej placówce i na pewno ktoś zapyta, po co się tam pchałam. Ma on opinię komfortowej porodówki, ale nigdy nie brałam go pod uwagę w moich planach porodowych, bo kojarzył mi się z miejscem, które się wybiera, gdy się człowiek nie obawia żadnych powikłań, chce rodzić w przyjemnych warunkach, albo idzie na opłacone cc. Jeszcze kilka lat temu wszelkie trudne przypadki pakowano do karetki i wieziono na sygnale do innych szpitali, więc było to miejsce zupełnie nieodpowiednie dla mnie, którą przed porodem nawiedzają wizje mogiły. Jakiś czas temu Ujastek został wyposażony w odpowiedni sprzęt i noworodki leczy się na miejscu. Trafiłam tam przypadkiem, za moim lekarzem, co do którego przez pół ciąży byłam przekonana, że pracuje zupełnie gdzie indziej.

Na skierowaniu do szpitala widniała godzina 7.00, ale nie dotarliśmy na czas. Rano robiliśmy ostatnie zdjęcia z brzuchem, a Michaś nie chciał się ze mną rozstać, potem trafiliśmy na poranne korki i ostatecznie zaparkowaliśmy pod szpitalem o 7.40. Pod izbą przyjęć było już kilka par, usiedliśmy i czekaliśmy na swoją kolej. Punkt 8.00 do izby wkroczył rześkim krokiem wysoki lekarz o mahoniowej karnacji i kolejkowiczów zaczęło ubywać.

Przyszła kolej na mnie. Dr Anthony zaprosił mnie na USG. Gdy stękając instalowałam się na kozetce, zapytał:

– Jakie jest wskazanie do cięcia?

Nim zdążyłam odpowiedzieć, spojrzał na mnie i mruknął:

– Wąska w biodrach.

A ja poczułam się jak Ligia na dworze Nerona 🙂

Potem położna spisywała moje dane, odpowiadałam na różne pytania, przez okno wpadało piękne słońce, a z radia leciało „Na falochronie” Emigrantów. Okropnie się rozczuliłam, przy słowach „Jeszcze tylko parę dni” pomyślałam o Michasiu, kluseczce mamusi, cium-cium i prawie się popłakałam.

Próbowałam wręczyć pani mój plan porodu, ale nie chciała. Próbowałam wręczyć go położnej przygotowującej mnie do cięcia, ale kazała odnieść na noworodki, bo moje życzenia dotyczyły głównie postępowania z dzieckiem.

Dopełnienie formalności w izbie przyjęć uprawniło nas do przejścia za kolejną śluzę, gdzie było kilku samotnych ojców, ze dwie pary i mnóstwo bagaży. O ile przed izbą przyjęć panowała w miarę lekka atmosfera, tu wyraźnie się zagęszczała. Ojcowie siedzieli nieruchomo, jeden opierał się o ścianę, drugi spacerował wzdłuż korytarza i w milczeniu utrzymywał kontakt z bazą (słuchawka w uchu), trzeci sprawdzał internet na tablecie, nawet rybka w akwarium pływała jakoś niemrawo.

Położna wręczyła każdej położnicy kartkę z informacjami o sposobie przepakowania walizek (rzeczy dla siebie do jednej małej siatki, rzeczy dla dziecka do rożka), a ja nagle poczułam, że to mnie przerasta. Niezła jazda. Opanowałam się jednak i wzięłam w garść, przygotowałam rzeczy według wskazówek i poszłam za położną jak za panią matką.

W drzwiach wpadłam na jakiegoś lekarza.

– Jaka szczuplutka pacjentka! – rozjaśnił się na mój widok.
– Ulubienica anestezjologów! – wyjaśniłam z dumą.

Najpierw łazienka, lewatywa (jedyną lewatywę w życiu miałam robioną w szpitalu im. Rydygiera przed narodzinami Michasia i byłam przekonana, że do zrobienia lewatywy nieodzowna jest leżanka. Otóż, imaginujcie sobie, nie jest), prysznic i szpitalna kreacja w amarantowej czerni. Design prosto z Paryża, a krój tak wyrafinowany, że pomyliłam przód z tyłem. Wydaje mi się, że lepiej kiedy widać piersi niż pośladki, ale okazało się, że szpital woli odwrotnie. W tej kusej koszulinie, wstydliwie trzymając rozchylające się na tyłku poły, przemknęłam do wskazanego łóżka.

Sala nazywa się wybudzeniowa i panuje na niej ruch jak na targowisku. Jest kantorek pielęgniarek i położnych, dzwonią telefony, ciagle ktoś wchodzi i wychodzi, wwozi pacjentki po operacji i wywozi te na operacje. Tam przypięto mnie do KTG i podłączono kroplówkę oraz podsunięto plik kartek do podpisania.

Tylu bzdur to jak żyję nie podpisywałam. Rekord bzdurności osiągnęła chyba formułka, w której wyrażałam zgodę na to, by personel zwracał się do mnie imieniem i nazwiskiem. Żałuję, że nie zapytałam, jak się będą do mnie zwracać, gdy nie wyrażę zgody. Dwunastocyfrowym numerem z opaski identyfikacyjnej? Oczywiście nie myślcie sobie, że troska o godność pacjenta (wiem, to chodzi li i jedynie o dane osobowe) zaszła tak daleko, żeby położna od noworodków (na oko 15 lat młodsza ode mnie) zwracała się do mnie per pani, a nie moim ulubionym zwrotem „mama”. „Mama wie?”

Po złożeniu wszystkich wymaganych autografów i podaniu adresów placówek związanych ze zdrowiem i urodą, w których ostatnio bywałam, mogłam zająć się kontemplowaniem otoczenia. Położne zamawiały obiady i robiły sobie kanapki, a mnie ssało z głodu. W sali nie było zegara, czas odmierzało miarowe kapanie kroplówki.

Wtedy po raz pierwszy pomyślałam, że z tym luksusem Ujastka to jednak gruba przesada. W szpitalu im. Żeromskiego, gdzie urodził się Piotruś, przedoperacyjną kroplówkę i KTG odbyłam w przyjemnej sali do porodów naturalnych, gdzie byliśmy sami z Mężem. W szpitalu im. Rydygiera warunki były siermiężne, wyłożony kafelkami boks, ale znowu byliśmy tylko we dwoje. Tu nawet mowy nie było, żeby Mąż wszedł na salę zatłoczoną łóżkami, pacjentkami i personelem. Nie tak powinny wyglądać ostatnie chwile przed narodzinami dziecka.

Z sali wybudzeniowej powieziono mnie prosto na operacyjną. Mąż czekał pod drzwiami, buzi-buzi i tyle go widziałam. Sala operacyjna… Luuudzie! O ile widok lamp nad głową zawsze przywodzi mi na myśl seriale typu „Chirurdzy”, o tyle ta sala wyglądała niemalże jak przeniesiona z „Losta”, z tych odcinków, w których akcja dzieje się w latach 50-60. Zielone kafelki nie odbiegały siermiężnością od tych z Rydygiera.

Wgramoliłam się na fotel…

Część II

Napisano w Od Rana Do Wieczora

Tagi: , , , ,

One comment on “Jak Chuda trzecie dziecię powiła – część I
  1. Matt R. pisze:

    Pierwszy kontakt ze szpitalem miałem dość dawno bo za czasów szkolnych. Intensywne uprawianie sportu prowadziło do kilku kontuzji. Niektóre można było leczyć w domu, inne zaś wymagały dłuższego pobytu. W pamięci utkwiło mi kilka kwestii.

    Przyjęcia planowe odbywały się zawsze wczesnym porankiem. O szóstej wszyscy stawiali się do izby przyjęć. Atmosfera jak na dworcu przed odjazdem. Chorzy, ich bliscy, torby. Po otrzymaniu opaski z numerem pacjent stawał się obiektem leczenia.

    Największym problemem było wyżywienie. Na śniadanie kromka chleba z dżemem. Na obiad rozwodniona zupa wraz ze skromnym drugim daniem w postaci miniaturowej porcji mięsa z ziemniakiem. Wieczorem to samo co rano. Na korytarzu do dyspozycji dwa wiadra rozwodnionej herbaty wraz z kawą zbożową. Domowe obiady były wybitnie pożądane. Każdą porcję dzielono aby starczyło dla zainteresowanych z najbliższego otoczenia. Użyteczny okazał się bufet na pierwszym piętrze. Kto mógł wstać z łóżka i poruszać się bez ograniczeń zbierał zamówienia.

    Unikalnych doświadczeń dostarczały nieszczelne okna, popękane mury, skrzypiące drzwi, zapach środka do czyszczenia podłóg. Na klatkach schodowych zorganizowano palarnie. Kiedy mocniej zawiało zapach tytoniu rozprzestrzeniał się po wnętrzu.

    Godność nie była czymś, na co zwracano szczególną uwagę. Powszechną praktyką było odnoszenie się do siebie bezosobowo albo po nazwisku. Jedynie lekarze dbali o to, aby tytułować ich w sposób odpowiedni. Niektóre pielęgniarki żyjące w symbiozie zwracały się do siebie po imieniu.

    Do prywatności czy intymności nie przywiązywano szczególnej uwagi. Wszelkie problemy zdrowotne pacjenta były omawiane w obecności osób postronnych. Brakowało parawanów. Podczas badań standardem była asysta osób stawiających pierwsze kroki w zawodach medycznych.. Zdarzyło się, że drzwi do gabinetu co chwilę otwierały się bez wyraźnego powodu. Ktoś wchodził nie wiadomo po co, za chwilę wychodził. Nerwowi pacjenci dopytywali się regularnie kiedy zostaną przyjęci.

    Na uwagę zasługiwały drewniaki. Nosili je wszyscy przedstawiciele białego personelu. Wsłuchując się w wydawany przez nie dźwięk można było określić kto i gdzie zmierza. Przespanie nocki wymagało wyrobienia sobie odporności na tego typu hałas.

    Wybrane przedstawicielki młodego pokolenia pielęgniarek ubierały się w dość unikalny sposób. Obowiązkowym elementem stroju była przykrótka spódniczka bądź sukienka medyczna. Kiedy temperatura nie rozpieszczała panie wciskały nogi w rajstopy. Standardem były cieliste albo białe. Koniecznie musiały błyszczeć.

    Kiedy wręczono wypis i mogłem opuścić mury tamtego miejsca o własnych siłach czułem się najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. Miałem tam wrócić za jakiś czas aby wyjęli wszelkie śruby które umieścili w moim wnętrzu.

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.

W związku z wprowadzeniem 25 maja 2018 roku Rozporządzenia Parlamentu Europejskiego i Rady (UE) 2016/679 z dnia 27 kwietnia 2016 roku w sprawie ochrony osób fizycznych w związku z przetwarzaniem danych osobowych i w sprawie swobodnego przepływu takich danych oraz uchylenia dyrektywy 95/46/WE informujemy, że zostawiając komentarz na stronie od-rana-do-wieczora.pl pozostawiasz na niej swój nick, widoczny dla innych czytelników oraz adres mailowy widoczny tylko dla administratorów strony. Swoje dane osobowe przekazujesz dobrowolnie i będą one przetwarzane wyłącznie w celu przesłania powiadomień o nowych wpisach na blogu, odpowiedzi na Twój komentarz lub w przypadku kontaktu przez formularz kontaktowy. Bez wyraźnej zgody dane osobowe nie będą udostępniane innym odbiorcom danych. Masz prawo dostępu do swoich danych oraz ich poprawiania poprzez kontakt: dorota.smolen@gmail.com. Administratorem Twoich danych osobowych jest autorka bloga od-rana-do-wieczora.pl Dorota Smoleń.
Publikując komentarz, wyrażam zgodę.

*