W części pierwszej było o Ligii na dworze Nerona, szpitalnej modzie i obrzędach przygotowujących, w których bardzo istotną rolę odgrywał długopis. W drugiej części będzie o parówkach, „Samuelu Zborowskim” i obcym facecie, który pomylił mnie z własną żoną.
Nim anestezjolog wbił mi igłę w kręgosłup, opanowała mnie przemożna chęć ucieczki. Zwiewać, spieprzać byle dalej!… Nie zdążyłam jednak, bo już mnie trzymali, kazali wygiąć plecy w kabłąk, zdezynfekowali trzykrotnie, wbili, przyjemne ciepło powoli ogarnęło pupę i nogi i straciłam czucie od pasa w dół.
Rozkrzyżowali mnie na fotelu, jak wieszczyła kolorki, do prawej ręki podpięta kroplówka, na lewej cisnieniomierz, na twarz maska z tlenem. Poczułam się tak bardzo bezbronna i ubezwłasnowolniona, aż zachciało mi się płakać. Przeciw masce zaprotestowałam, więc poszliśmy na kompromis: tylko do wyjęcia dziecka. Prawej ręki pilnowała hetera anestezjologiczna, która nie pozwoliła nią ruszyć, lewej lekarz, który nie miał nic przeciwko, żebym poruszała nią w miarę swobodnie. Bardzo mi się to przydało, bo okrutnie swędziała mnie cała twarz – reakcja na znieczulenie.
O 11.08 lekarz wykonał cięcie, o 11.12 wyjął mi z brzucha czerwonego chłopczyka. Że chłopczyka – nie było cienia wątpliwości. Ale skojarzenie miałam zgoła inne, gdyż pod koniec ciąży Piotruś wymyślił, że zawartość mojego brzucha stanowią… parówki i obaj z Michasiem zaśmiewali się z tego do rozpuku. I kiedy tak lekarz trzymał mojego zwisającego synka w jednej ręce, pomyślałam, że naprawdę wygląda jak zwinięte pęto parówek 😉
Mój lekarz okazał się dowcipny, chwilami wręcz figlarny. Dowiedziałam się, że jego pasją jest Chardonnay oraz literatura. Podczas zszywania mnie wyznał, że bardzo zainteresowała go książka Sipowicza, w której autor opisuje narkotyczne odjazdy naszych wieszczów.
– Oczywiście, takiego „Samuela Zborowskiego” nie dało się napisać na trzeźwo! – włączyłam się do rozmowy, jako, było nie było, literaturoznawca.
Zszywali mnie ponad pół godziny.
– Czy mam jakieś zrosty? – spytałam.
– Zrostów tu nie ma, ale mięśni też nie.
Przenieśli mnie na łóżko i pojechałam do sali pooperacyjnej.
– Gdzie pani mąż? – zapytała pielęgniarka.
– Tu jestem! – z kilkuosobowego tłumku tatusiów wyrwał się do mnie jakiś obcy facet. Dobrze, że miałam na nosie okulary. Męża nie było widać na horyzoncie.
Jak tylko zainstalowali mnie na sali pooperacyjnej, zapytałam o dziecko. Dowiedziałam się, że zaraz przywiozą. Trzy minuty później trzęsącą się ręką złapałam za słuchawkę i zapytałam, gdzie jest moje dziecko i kiedy je dostanę?! Niby po co pisałam, że życzę sobie dostać dziecko do kangurowania jak najprędzej i bez ograniczeń czasowych? Damski głos w słuchawce wycedził, że PRZYWIOZĄ, JAK ZROBIĄ WSZYSTKIE BADANIA.
Po chwili znaleźli się obaj.
– Poszedłem za Młodym, pilnować, żeby go nie podmienili – mruknął Mąż.
– Bardzo dobrze – pochwaliłam – po to tu jesteś.
– Dziecko jest za lekko ubrane, proszę przygotować więcej ubranek i kocyk – powiedziała położna i przekazała nam Wojtka.
– Acha, bo on mruczy – dodała.
– Mruczy?…
– Mruczy.
– I co w związku z tym?
– No mruczy, trzeba to obserwować.
– Ale czego to może być objaw?
– No nie wiem, trzeba obserwować.
Jak tylko poszła, poprosiłam Męża żeby rozebrał maluszka, zsunęłam koszulę i położyłam go na piersi. Leżeliśmy tak przez trzy godziny i był cieplutki jak piecyk. Oczy mi się zamykały, szeptaliśmy sobie z Mężem. Intymność chwili przerywała tylko położna, która co kwadrans przychodziła sprawdzić, czy nadal mruczy. Po trzech godzinach zabrała go, żeby poobserwować osobiście to mruczenie, ale za chwilę go oddała z ulgą, że przestał mruczeć.
Może w poprzednim wcieleniu był kotem i nie zdążył się przestawić?
Wojtuś został ze mną na noc. Położna pokazała mi kartę karmień, najważniejszy, jak się okazało, dokument związany z dzieckiem, gdyż należało tam w kratkach zaznaczać: o której godzinie jadło, czy pierś, czy butelka, kiedy mocz, kiedy stolec. U góry kartki była adnotacja: „Nie dokarmiać – życzenie mamy”, jeden z punktów mojego planu porodu.
Źle spałam w szpitalu. Przeszkadzała mi lampa, która musiała palić się przez całą noc, bo tak kazała położna, niby był to kinkiet, ale dawał wyjątkowo mocne światło, przeszkadzały mi ciągłe wejścia położnych i pielęgniarek, które przychodziły a to zapytać o nasze samopoczucie, a to zmierzyć ciśnienie, a to ze środkiem przeciwbólowym albo nową kroplówką.
Sobota była dniem, kiedy jak nas było trzy na sali, to wszystkie trzy płakałyśmy.
Ja zaczęłam. Wiedziałam, że będą nas pionizować o 6.00, zamówiłam więc Męża, żeby przyjechał pomóc mi się umyć. Przerabiałam to u Rydygiera, gdzie rodziłam Michasia i to był doskonały pomysł, bo po narodzinach Piotrusia w Żeromskim poszłam do łazienki sama (położna spionizowała mnie 9 godzin po cięciu) i głównie stałam, dwoma rękami trzymając się ścian i myśląc, jak ja do cholery mam się umyć! O 5.45 przyszła położna, trochę herod baba, ale bardzo konkretna i uprzejma, i najpierw postawiła do pionu moją sąsiadkę, a kiedy przyszła kolej na mnie, powiedziałam, że czekam na Męża.
I dowiedziałam się, że ona tu teraz mojego męża nie wpuści, bo to zakłóci komfort pozostałych pacjentek, a poza tym ja muszę się spionizować przy niej, bo jak zemdleję przy mężu, to ją zwolnią, a my wytoczymy proces szpitalowi.
Jedyną reakcją, do jakiej byłam zdolna, był cichy, rozpaczliwy szloch. Szlochałam i szlochałam, szlochałam odwołując Męża z drogi i szlochałam idąc do łazienki i pod prysznicem też szlochałam, aż przestałam, kiedy okazało się, że całkiem nieźle daję sobie radę.
B., mama bliźniaczek, płakała, kiedy pediatra orzekła, że mniejsza z córeczek nie ma odruchu ssania i zabierają ją, żeby karmić sondą. A. płakała, kiedy położna powiedziała, że dziecko pięknie ssie, ale ona jeszcze nie bardzo ma czym karmić i muszą go dokarmiać sztucznie (dobę po cesarce miałaby mieć rzekę mleka, rozumiecie).
W sali był ukrop nie do zniesienia. Jakem zmarzluch, spływałam potem. Starałyśmy się wietrzyć, ale też bez przesady, bo takie spocone bardzo łatwo mogłyśmy się załatwić. Atmosfery nie poprawiały liczne wizyty, które odbierała A. To nawet nie były liczne wizyty – to była jedna kilkuosobowa grupa, która wyproszona przez położne sączyła się po dwie-trzy osoby, a za chwilę znowu była ich cała piątka czy szóstka.
Naprawdę zastanawiam się, czy nie lepszym pomysłem był obowiązujący jeszcze nie tak dawno zakaz odwiedzin na porodówce, kiedy ojciec mógł zobaczyć dziecko przez szybę. To, co się dzieje teraz, jest przegięciem w drugą stronę: na salę pooperacyjną, gdzie leży nas trzy, przychodzą obcy dla mnie ludzie, bez ochraniaczy na buty w deszczową pogodę. No jak tak można? Naprawdę nie są w stanie poczekać te trzy dni, kiedy maleństwo przyjedzie do domu? Nie przestaje mnie to zadziwiać. Rozumiem jeszcze na sali poporodowej, choć tam pielgrzymki też irytują – ale na pooperacyjnej, gdzie leżymy wszystkie ze świeżymi ranami? Już kij tam nasz komfort czy intymność – na porodówce przychodzi taki moment, że masz w nosie, jak wyglądasz i czy ktoś gapi się na ciebie, ale kwestia zdrowia!
Nocą z soboty na niedzielę byłyśmy w sali pooperacyjnej we dwie, trzecią dziewczynę zawieźli na blok poporodowy. Wojtek był cały czas przy mnie, przystawiałam go do piersi, jak tylko go dobudziłam, liznął siary i odpływał. Położna z nocnej zmiany przychodziła co 2-3 godziny i sprawdzała, czy go karmię. Nad ranem zabrała go, powiedziała, że sprawdzi jego odruch ssania. Oddała go po jakimś czasie, wyrwana ze snu nie załapałam w pierwszej chwili, co jest inaczej – dotarło do mnie dopiero wtedy, kiedy poszła. Był natarty oliwką, co oznaczało, że pani go wykąpała. I wtedy wiedziałam już, że mój plan porodu poszedł w kosz, bo jednym z punktów było życzenie, by dziecka nie kąpać.
cdn.
W części trzeciej opowieści dowiecie się w jaki sposób pediatra z porodówki wpływa na rozwój depresji poporodowej u matek oraz co koniecznie powinna wiedzieć każda matka o pierwszych dniach życia dziecka, zanim trafi na porodówkę.
Dodaj komentarz