Była piękna, słoneczna środa 3 marca. Uchyliłam drzwi na taras, więc koty wychodziły i wchodziły, kiedy chciały. Klusia w głąb ogródka, Milka na wycieraczkę i z powrotem, strwożona i chyłkiem. Mimo rozkosznego słoneczka nie zachwyciła się wiosną, po nerwowym zlustrowaniu najbliższej okolicy wracała do domu, kładła się w plamie słońca na podgrzewanej podłodze i odsypiała eskapadę. I tak kilka razy.
Wychodziłam po Wojtka do szkoły, zawołałam Klusię z ogródka, zamknęłam drzwi. Milki nie było, uznałam więc, że śpi na górze i poleciałam. Wróciłam, zajęłam się lekcją szydełkowania online (uczę zdolne dziewczynki z dawnej klasy Michasia, jak zrobić na szydełku budkę dla kota), Milki nadal nie widziałam, ale zepchnęłam to na tył głowy. O 20.00 zaczęliśmy jej szukać, przekonani, że śpi mocno w jakimś kąciku. Przetrząsnęliśmy dom od góry do dołu i od dołu do góry – i nic.
– Musi tu gdzieś być! – powtarzałam uparcie – przecież ten kot w ogóle nie wychodził z domu!
Kiedy trafił się jej obowiązkowy spacerek z Mężem, szła wokół domu trzymając się muru, miaucząc rozpaczliwie, jakby miała problemy z orientacją. Wyjście na wycieraczkę to była wyprawa jej życia. Gdzie taki kot mógł poleźć?!
A jednak polazła. Tydzień jej nie było. Szukaliśmy jej za dnia i po nocy, z latarkami, brnąc przez błota polne i spacerując poboczem asfaltu. Zaglądaliśmy pod maskę samochodu, w najciemniejsze kąty w garażu, do beczek i studzienek na okolicznych placach budowy. Piotrek i Michał podejmowali liczne wyprawy poszukiwawcze, zataczając kręgi wokół domu. Nasz wikary-cyklista na prośbę Piotrka rozglądał się po rowach. Sąsiad Robert sprawdzał, czy nie utknęła w jego pułapce na kuny. Mąż wrócił z delegacji o 22.00 i prosto z samochodu poszedł na poszukiwania. Obeszliśmy z Wojtkiem wszystkich sąsiadów, także tych do tej pory nieznanych.
Bardzo ciekawym doświadczenie było obserwowanie, jak początkowa nieufność rozpływała się w okamgnieniu, gdy wyjaśnialiśmy, że szukamy zaginionego kota. Ludzie wypytywali nas szczegółowo, jak wygląda, jakie ma cechy charakterystyczne, obiecywali się rozglądać – ale nikt Milki nie widział. Poza jedną sąsiadką, która widziała biało-czarnego kota spacerującego po jej wysokim murku i drażniącego swoją obecnością psa. W naszej okolicy jest inny biało-czarny kot podwórkowy, więc nawet nie mieliśmy pewności, że to Milka.
Kamień w wodę. Ale, że równowaga musi być, zyskaliśmy nowe znajomości i zaproszenie dla Wojtka do wspólnej zabawy z dziećmi z okolicy.
Podejrzewałam, że weszła do czyjegoś garażu na budowie i siedzi tam zamknięta, albo że ktoś ją przygarnął, bo akurat zrobiło się bardzo zimno. Milka mocno wyłysiała, nerwowo wylizując sobie sierść, więc zdecydowanie nie była przygotowana na przetrwanie w warunkach polowych.
Przykro było nam wszystkim. Czułam się jak matka, która nie upilnowała dziecka. Głupio mi było przyznać się Marcie, od której wzięliśmy Milkę, ale myślę sobie: jeśli wybrała się piechotą do Stalowej Woli, to i tak się wyda, jaką jestem beznadziejną opiekunką, więc lepiej Martę uprzedzić. Dzieci dopytywały, czy wróci, z coraz mniejszą nadzieją. Mąż, przeganiający sierściuchy i głośno negujący sens ponoszenia wydatków na weterynarza, wzdychał ciężko, że szkoda kota. Myślałam o niej nawet sprzątając, bo nie musiałam już odkłaczać krzeseł. Najgorsza była niepewność, co się z nią stało. Patologiczna wyobraźnia podsuwała mi wizje biednej, śmiertelnie wystraszonej koteczki, zziębniętej, samotnej i głodnej… Choć zgrywałam twardzielkę i zapewniałam wszystkich, że wróci sponiewierana i z szarfą „Nigdy o Tobie nie zapomniny, koledzy z Radomia”.
Kluśka chodziła bardzo smutna, dużo przytulała się do nas. Pierwszej samotnej nocy w łazience tak płakała, że pozwoliliśmy jej spać z dziećmi. Przestaliśmy ją zamykać na noc, krążyła sobie po domu nie wadząc nikomu. I co więcej, skończyło się miauczenie proszalne o 5.00. Co za ulga! Podobna do tej, jaką odczuwałam, kiedy dzieci zaczęły przesypiać noce 🙂 Wkurzało mnie, że dzieci odchowane, a tu znowu jakaś istota zależna znowu budzi mnie o świcie i domaga się podjęcia działań względem niej. Bo oczywiście nikt inni miauczenia nie słyszy, dziwne. A jak już usłyszą, to mówią, że chciałam koty, to mam.
Życie z jednym kotem jest jak życie z jedynakiem. Pełna koncentracja uwagi na jednym obiekcie, żadnych problematycznych interakcji między obiektami, nikt nie musi walczyć o twoją uwagę, bo ma ją z defaulta. Ogromny luz, powiem Wam.
Nastała środa 10 marca. Po tygodniu nieobecności Milki zlikwidowałam jedną kuwetę, wyniosłam jej ulubiony karton. Nie zdobyłam się jeszcze na usunięcie poduszki, na której tak lubiła przysypiać. Jest wieczór, oglądamy z Wojtkiem przygody Rumcajsa (odcinek ze złotą kokardką i wrednym Księciem Panem), a tu coś miauczy na tarasie.
– Kluśkę trzeba do domu wpuścić – mówię i patrzę, a Kluśka śpi. Za szybą mignęła biało-czarna mordka… MILKA!!!!!!!
Była tak ciężko wystraszona, że bała się wejść do domu. Krążyła, uciekała pod bramę, wreszcie skusił ją zapach kociej konserwy. Zostawiliśmy otwarte drzwi, weszła niepewnie, przyczajona, gotowa do ucieczki… Rzuciła się na jedzenie jakby nie jadła tydzień (prawdopodobnie tak było). Dobrze, że przed ucieczką wyhodowała spore sadło, miała z czego chudnąć, bo wróciła sucha jak szczapa. Mam nadzieję, że nie zaszkodzi sobie, bo wyżera dosłownie wszystko do ostatniej chrupeczki. Kluśka patrzy na nią z wyższością tłustego kota, który nie zaznał głodu.
Dzieci w euforii! Radość Wojtka sięgała chmur. Natomiast Kluśka powitała Milkę syczeniem, warczeniem i laniem. Pytanie, czy przylała jej za to, że uciekła, czy za to, że wróciła. Obstawiam to drugie, bo skończyło się eldorado i znowu obie poszły na noc do łazienki. W związku z czym dziś wstałam o 5.50 i zapowiada mi się dłuuuugi dzień.
Milka zachowuje się jak przed wyprawą. Przenosi się z krzesła na krzesło, a z kolejnego krzesła na poduszkę na kanapie i przysypia. Nowością jest, że chętnie pozwoliła mi się wygłaskać, mruczała przy tym jak traktor. Kluśka jeszcze czasem na nią fuknie, ale już im się w miarę układa.
Z porannej przechadzki Kluśka przyniosła myszkę, na szczęście już martwą. Pochwaliłam, doceniłam, a następnie zapowiedziałam surowo, że pokarm zdobyty na zewnątrz spożywamy na zewnątrz i wyprosiłam ją razem z truchełkiem do ogródka. Tam się z nim rozprawiła. Dopiero potem przyszło mi do głowy, że może przyniosła przekąskę wychudzonej siostrze przyrodniej. To już drugi łup Kluśki w ostatnich dniach, zaczęła z górnego C, mordując malutkiego zajączka. Znaczy łowny kot.
Kocica marnotrawna zmarnowała dotychczasową inwestycję w jej zdrowie, bo wróciła kichająca i z zaropiałym okiem. A dopiero co wyleczyliśmy jedno i drugie! Zamawiajcie więc kocie budki, bo muszę zarobić na leczenie oparszywiałej gadziny 🙂
Kotów się nie wypuszcza, to zwierzęta domowe. Okrutne też jest wypraszanie skądś, po to, by za chwilę jednak zaprosić, a potem jednak nie – znowu nie można… rozumiem, że mając koty od niedawna, można takich rzeczy nie wiedzieć. Polecam forum na Facebooku: Kocie Porady Behawioralne.
Bardzo dziękuję za polecenie.
Oj widać, żeście nowi kociarze. Kotów domowych się nie wypuszcza, zwłaszcza wykastrowanych samców. To, że kot może sobie chodzić gdzie chce, jak już jest udomowiony, to mit, który zawsze źle się kończy. A w domu: okna uchylne się zabezpiecza, balkony trzeba osiatkować, a jak mieszkacie w domu jednorodzinnym to zbudować wolierę. Dokarmiam koty bezdomne i pojęcia nie macie, co ludzie umieją zrobić zwierzętom
Bardzo dziękuję za Twoje rady.
Takie to są kociaste potworki. Mój mąż też nie był przekonany że chce mieć kota 😉 a teraz jak nasza już seniorka ma problemy z apetytem to mąż chodzi za koteczkiem i proponuje a to żółteczko a to jogurcik a to psie przysmaczki cokolwiek żeby tylko zjadła.
Pozdrawiam wesołą ferajnę
Pozdrawiamy wzajemnie 🙂
Czytałam pełna napięcia, jak dobry thriller 😉
Godzina 5:29, obudził mnie dławiący się kotek… także ten 😉
Łączę się w bólu 🙂