Uwielbiam targi ksiażki. Dla mnie to nie tyle okazja do obkupienia się, ile przyjemna okoliczność towarzysko-lansiarska: spotykam się z koleżankami i z wydawcami, z którymi współpracuję, wypiję kawę, oglądam na żywo książkowe nowości, głaskam je po okładkach, uśmiecham się do żywych autorów (a wśród niech do wiecznie żywego ojca Leona Knabita, brata w blogowaniu), przechadzam się między stoiskami.
Tegoroczne Targi odbywałam w dwóch turach: w pierwszej, piątkowej, wypiłam kawę z Monią i Beatą (nieodżałowanej pamięci zapiski-tesciowej.blog.pl) i nacieszyłam się okolicznościami: ludzi było sporo, ale zapach i widok książek – bezcenne. Wracałam do domu ponad dwie godziny, z czego sam wyjazd z parkingu zajął ponad 20 minut. Miasto zakorkowane, samochody sunęły w tempie ślimaka chorego na narkolepsję, ale w samochodzie było ciepło, radyjko grało, byłam sama…
Wyjeżdżając z parkingu w piątek, ze dwa rozdziały zdążyłam przeczytać.
Drugiego dnia, w sobotę, przybyłam w samo południe po autograf Marty Kisiel, zwanej Ałtorką (tak, przez ł). Czekałam w kolejce ponad godzinę, ale warto było. Zaraz po dołączeniu do tłumku oczekujących wpadłam na Anetę (nie umawiając się wpadamy do siebie wśród książek a to w Warszawie, a to w Krakowie), która pokazała mi palcem przystojnego brodacza i powiedziała: „O, a to jest notatnik kulturalny”. Z którym wymieniliśmy uściski dłoni. No więc teges, wiecie, same sławy w tej kolece stały! 😉
Wyobraźcie sobie, że Ałtorka pamiętała, jak mam na imię!!! Szok!! Myślę, że to dzięki ciasteczkom z czekoladą, które przyniosłam na spotkanie z nią cztery lata temu. Tak, to były wyjątkowo boskie ciasteczka. Jeśli chcecie wywrzeć wrażenie na pisarzu, to potraktujcie go tym wypiekiem. Zapamięta Was spośród tłumu fanów na lata 🙂 Wiadomo, czekolada równa się magnez, który jest niebędny pisarzom do pracy umysłowej, czyli kreowania światów. Gdybym była tak skromna, jak moje dzieci, napisałabym, że wręcz mam swój udział w powstaniu „Nomen omen”, drugiej z kolei powieści Marty Kisiel. Ale słaby to trop, wszak Marta napisała trzecią („Siła niższa”) zupełnie bez udziału moich ciasteczek. Tak czy inaczej – autograf mam, osobistą dedykację mam, zdjęcia też, książkę przeczytałam. Było warto!
Ałtorka i ja. Fotografował Piotruś telefonem, któremu zepsuł się wyświetlacz. Dziecko moje pierworodne sunęło paluszkiem po ciemnym, potrzaskanym ekranie, na którym nie było widać ani cienia, i właściwym sobie tonem nonszalanckim opowiadało, że on tak dobrze zna swój telefon, iż wie, jak odpalić aparat, i odpaliło, i zrobiło kilka zdjęć. Taki to Piotruś!
Tak dzikich tłumów na targach to ja nie pamiętam. Widocznie mam krótką pamięć, bo Aneta mi uświadomiła, gdyśmy integrowały się cieleśnie w tłumie fanów płci obojej po autograf Marty Kisiel, że w starej hali było jeszcze gorzej. Może było, ale wiadomo – człowiek szybko przyzwyczaja się do dobrego i chciałby mieć coraz lepiej, bo tu niby nowa hala, większa przestrzeń, a tłum taki, że oddychać się nie da. Przy stoisku National Geographic, na którym Martyna Wojciechowska podpisywała książkę, był taki ścisk, że nie dało się, po prostu nie dało się przejść! Ludzie uciekali na skróty, obok skromnego Romka Pawlaka, bo zator zrobił się naprawdę niebezpieczny. Najlepiej było przechodzić alejką wzdłuż wydawców katolickich, tam jeszcze był tlen.
– Ale pamiętajmy, że Polacy nie czytają książek! Nie chcę sobie nawet wyobrażać, co by się działo, gdyby czytali!
W piątek, kiedy jeszcze miałam przy sobie telefon, robiłam zdjęcie stoiskom, które mi się szczególnie podobały. Tu ukwiecone wydawnictwo Filo.
Szatnie – przeładowane. W zeszłym roku tego nie było. Już w piątek trzeba było czekać w kolejce, aż ktoś odbierze swoje okrycia, żeby zwolnił się numerek. W sobotę nawet nie staliśmy w kolejce, bo gnałam prosto po autograf Marty Kisiel, więc włóczyliśmy ze sobą wszędzie kurtki (plus siatkę z prowiantem, plus siatkę z książkami). Robaczki próbowały mi wcisnąć chytrze swoje kurteczki, ale okazałam się matką bez serca. Nie pierwszy raz tego dnia.
Ceny w kantynie, jak zwykle na targach, niebotyczne. Za zestaw: de volaille z frytkami i soczkiem prawie 30 zł. Razy dwa, bo byłam z dwójką dzieci. Sama ciągle jeszcze żywię się głównie kaszą, którą noszę ze sobą w pudełeczku, więc zaoszczędziłam.
Kolejka oczywiście długa, stajemy z Piotrkiem na końcu, a gdzie Michał? Michała nie ma. A nie, jest, wrąbał się w kolejkę wcześniej, bo najpierw ludzie podchodzili do pojemników ze sztućcami i przy ladzie zrobiło się miejsce. To Michaś już tam był.
– Chodź – mówię do Piotrka – jak Michał już tam jest…
Podeszliśmy, a wtedy Piotrek, że on chce mieć osobną tacę. I poszedł na koniec kolejki. Nosz kurna!… Więc zapłaciłam raz 29 zł (i wykłóciłam się z młodszym dzieckiem, że żadnych napojów gazowanych, woda albo sok), a za chwilę zapłaciłam drugie 29 zł (i wykłóciłam się ze starszym dzieckiem, że żadnych napojów gazowanych, woda albo sok. Na co dziecko, święcie oburzone: „Ograniczasz moją wolność!!!”)
Nie pamiętam, czyje to było stoisko było, ale przykuwało uwagę 🙂
Atrakcji dla maluchów jest sporo, kolorowanki, klocki na stoiskach, ale dla dzieci w wieku Piotrka i Michała – kiepściutko. Irytowali się, że muszą stać w kolejce, choć przypominałam im, że rok temu stałam z nimi do Andrzeja Maleszki i ani słowa skargi ode mnie nie usłyszeli. Trochę pokręcili się sami po hali, uzbrojeni w plan i nawet do mnie trafili. Michał chwilę pograł w gry na jednym stoisku, nie chciał iść z nami po „Inwazję” Maleszki, obiecał siedzieć, grać i czekać, aż wrócimy, a kiedy wróciliśmy, co zajęło nam sporo czasu, bo trzeba było się przedrzeć przez zwarte masy ludzkie, okazało się, że Michała nie ma.
Wszystko mi opadło. Nawet się nie zdenerwowałam, bo wiem, że to obrotne dziecko jest i zawsze sobie poradzi, ale kurna, mówisz do gościa lat 9: siedzisz tutaj i czekasz, a gość idzie w długą… W te tłumy cholerne. Głuchy jest, czy ma w dupie, co do niego mówisz? (nie odpowiadajcie, to było pytanie retoryczne). Piotrek podsunął myśl, że może jest w Empiku, zostawiłam więc Piotrka na miejscu i poleciałam do Empiku. Michała nie ma. Wróciłam, Piotrek jest i gra w klockową wersję kółka i krzyżyka, a Michała nie ma.
– Czekamy, czy wracamy do domu bez niego? – zapytałam Piotrka zrezygnowanym głosem, w którym nawet intonacja opadła. Ten drgnął nerwowo i popatrzył na mnie z niedowierzaniem, bo jednak co brat to brat.
I stoję jak cielę, tępo gapiąc się w falujące masy ludzkie, tłumy opływają mnie z prawej, lewej, z przodu i z tyłu, a ja stoję i nie wiem, co robić, wzywać go przez megafony, czy co, i patrzę: idzie! Idzie Michał, rozdygotany i skruszony, przywiera do mnie i obejmuje mnie w pasie, a oczy ma wielkie i usta rozedrgane.
– Dlaczego nie czekałeś na nas, jak ci kazałam? – pytam łagodnie, jak kogo dobrego.
– Bo ja zapomniałem, że miałem czekać.
Zapomniał. Po prostu zapomniał!… Trzymajcie mnie!…
Chyba trochę się wystraszył, bo przez resztę czasu trzymał się raczej blisko. Dopóki z górnego poziomu nie zobaczył na dole Pikachu i nie zapragnął lecieć za nim w dym. Na szczęście, był to już koniec posiłku i mogliśmy lecieć wszyscy razem.
Na stoisku Tatrzańskiego Parku Narodowego wymieniłam uściski dłoni i uprzejmości z paniami Aleksandrą Karkowską i Barbarą Caillot Dubus, autorkami wspaniałych „Bananów z cukru pudru” i „Na Giewont się patrzy”, nowości, o której wkrótce na blogu.
Ułożone z sosnowych desek (z trudem powstrzymałam się, żeby nie przytknąć do nich nosa) stoisko Tarzańskiego Parku Narodowego.
A na końcu targowej przygody trafiliśmy na stoisko Radia Kraków, gdzie można było nagrać bajkę i dostawało się ją na płycie, z profesjonalną czołówką Radia Kraków i na podkładzie muzycznym. Ale gratka! Nagraliśmy wszyscy troje po jednym wierszyku i bardzo dumni zaprezentowaliśmy je w domu Wojtusiowi. Rozpoznał nasze głosy, a wieczorem chciał słuchać nagrań w kółko, więc chyba wypadliśmy całkiem nieźle. Czekając na swoją kolej, chłopcy czytali wiersze dla dzieci do mikrofonu, wyglądali szalenie profesjonalnie z mikrofonem Radia Kraków, ale matka-oferma nie zabrała z domu aparatu, bo przecież i tak nosi przy sobie telefon, który akurat tego dnia zostawiła w kuchni, podłączony do ładowarki.
Kupiliśmy jeszcze kilka klasycznych Tytusów Papcia Chmiela i usatysfakcjonowani wróciliśmy do domu.
W przyszłym roku, choćby książki podpisywał sam papież, nie pojadę na targi w sobotę. To nie na moje nerwy.
Po trosze zazdroszczę.
Dobrze, że mnie nie było, bo ałtorka by się dowiedziała, że Siłą niższa dużo poniżej oczekiwań, kupiłam wcześniej, niestety przebrnęłam siłą przyzwyczajenia i już oddałam w dobre ręce.
Szkoda, że mnie nie było, bo Mariusz Wollny się nie dowiedział osobiście, że najświeższy Kacper genialny.
Wiedziona sentymentem kupiłam niedawno Kacpra (nie pomnę, którego), ale nie zdzierżyłam opisu narzędzi tortur na początku. Brrrr. A „Siła niższa” bardzo mi się podobała.
A co to za książka, którą czytałaś wyjeżdzając z parkingu?
Gablo, to książka wydawnictwa WAM: „PIERWSZA KOMUNIA ŚWIĘTA TWOJEGO DZIECKA czyli o tym, jak dobrze się do niej przygotować”.
Dzięki 🙂
A my nie przyjechałyśmy z powodu weekendu zespawanego z Wszystkimi Świętymi. Tłumu wcale a wcale nie zazdroszczę, ale tych spotkań – owszem 🙂 Kiedyś natomiast na pewno będę 🙂
Trzymam Cię za słowo. Jeśli przyjedziesz, to nawet w sobotę przyjdę 🙂
Marzę o tych targach, wiec będę. Kiedyś. Dziś za to upojny wieczór tuż przy Filipie Springerze i Michale Nogasiu (we własnych osobach!). Mniam!
PS. Jak Twoje zdrowie, że tak zapytam gastrycznie ;))
Czekam na Ciebie za rok 🙂 Gastrycznie – coraz lepiej, dziekuję!
Cieszę się, ściskam mocno! <3
Też byłam ponownie w sobotę, tylko na tyle wcześnie, że udało mi się wejść do środka po 15 min. oczekiwania, a że bez samochodu, to i z wyjściem nie było problemu. Kupiłam, co chciałam, oprócz tego, co też chciałam, a nie wystarczyło mi pieniędzy i pleców do dźwigania, ale ten tłum, który gęstniał z każdą minutą i powodował „niesienie” do przodu wbrew własnej woli, był jednak przerażający. Zastanawiam się, co by było, gdyby mimo przeszukiwań na wejściu, ktoś zażartował, że ma w torbie bombę. Straszliwe tratowanie na pewno. Oprócz sektora wydawnictw katolickich można było jeszcze odetchnąć w pasie wydawnictw uniwersyteckich i naukowych i tam przystawaliśmy na zaczerpnięcie powietrza i wody. Młody bał się zgubić, w barze zdecydowaliśmy się tylko na zjedzone w pośpiechu frytki, pluszowy pokemon go nie interesował, więc wyszliśmy ogólnie zadowoleni i bez szwanku. Ze zdziwieniem odkryłam, że na nowej hali jest tak samo jak na starej, czyli ciasnota i kłopoty z wjazdem/wyjazdem i szatnią, za to zdecydowanie gorzej,jeśli chodzi o gastronomię, dużą i małą. Dzięki za środowe spotkanie, zdecydowanie za krótkie. Powtórzymy, mam nadzieję, za rok.
miało być „piątkowe spotkanie” – myśli mi przeskoczyły 😉
Żeby na targach książki „Pożegnania z Afryką” nie było, co za czasy! 🙂
Od tylu lat mam ochotę na targi, ale zawsze powstrzymuje mnie wizja tych tłumów (oraz, w mniejszym stopniu, wizja wydanej kasy ;P). Z wiadomych przyczyn w grę wchodzi wyłącznie weekend… nie tylko dla mnie;)
W ogóle Ci się nie dziwię. W ogóle.