Ach, co to był za dzień, mówię Wam!… Miast jak drobnomieszczańska tradycja nakazuje całą sobotę jeździć na szmacie, zapakowałam robaczki, przekąski, napoje i poszliśmy w miasto. Wspominam tę sobotę tym cieplej, im paskudniej za oknem.
Pogoda była idealna nie tylko na pranie (oczywiście przed wyjściem zrobiłam dwa!): błękit nieba, złotość liści, rozkoszne słońce, które grzało całkiem jak w sierpniu. Najpierw odwiedziliśmy… zakład krawiecki przy Starowiślnej, bo okazało się, że jeden z syneczków chodzi ze spodniami w garści. Gumka poszła w głąb. Przemiła pani krawcowa wyłuskała gumkę, unieruchomiła ją i jeszcze nie chciała od nas żadnych pieniędzy.
Ze Starowiślnej podreptaliśmy do Muzeum Inżynierii Miejskiej na Wawrzyńca, bo Piotruś chciał obejrzeć po raz kolejny samochód beskid, których wyprodukowano tylko siedem sztuk-prototypów. Przy okazji, jak zwykle, pobawili się na interaktywnej wystawie o kole. I od razu zagadka dla Państwa: Gdzie jest Michaś?
Wojtek wyhasał się na wystawie o kole i o prądzie, ale na tej motoryzacyjnej musiałam go mocno trzymać, bo sekunda nieuwagi i już był za linią odzielającą eksponaty od publiczności i łapałam go w locie, nim zdążył wsiąść do któregoś zabytkowego pojazdu. Po wyjściu zwabiłam go do wózka… kalarepą. I przypomniałam sobie, jak to w „Mamo dasz radę” pisałam o różnych formach przekupywania dzieci, i że nigdy nie widziałam, żeby jakieś dziecko przekupywano marchewką. A tu proszę! Udało mi się wyhodować model, który idzie na kalarepę 😉
Z Wawrzyńca przemieściliśmy się do Parku Jordana, zupełnie przypadkiem zahaczając o Planty, gdzie, uwaga, kasztany leżą i proszą: „podnieś mnie”, a nikt ich nie słyszy! Ja usłyszałam, mam słuch nastawiony na wołanie kasztanów, uwielbiam zbierać kasztany i grzyby, choć spektakularne sukcesy odnotowuję tylko w pierwszej kategorii.
W parku dużo nowości (a będzie jeszcze więcej dzięki Natalii Nazim, niestrudzonej bojowniczce o atrakcje dla dzieci – w przyszłym roku będzie tam wodny plac zabaw!), m.in. pomnik niedźwiedzia Wojtka, o którym czytaliśmy. Jak widać, Piotruś pozuje z nonszalancją, Wojtek ma wylane na wszystko, a Michaś nawet nie pokwapił się w kadr. Można powiedzieć, że to zdjęcie ilustruje ich stosunek do życia w ogóle 🙂
Wracaliśmy po 16.00, słońce cudownie grzało w plecy, a Michaś trząsł się z zimna. Witamy w domu pierwszą jesienną infekcję! Tym samym musiałam wyrwać z korzeniami nieśmiało kiełkującą w mojej głowie myśl, by niedzielę spędzić podobnie, w parku na kocyku, miast gotować rytualny rosół. Nic z tych rzeczy, nie da się wygrać z Niedzielnym Rosołem!
Ale Piotruś to prawdziwy przystojniak:-) Nawet nie chłopiec młodzieniec:-)
Ja się wybieram w najbliższym czasie z dzieciakami na Wawel
Dzieci tak szybko rosną… Udanej wyprawy na Wawel!
Tak zachęcasz do Krakowa, że kusi mnie z dziećmi podjechać np. na wiosnę lub latem. W tym roku robiłam im wyjazd do Kielc na wakacjach i było super fajnie a ileż rzeczy można zobaczyć w Krakowie i okolicach! Gratka dla Wrocławianina otoczonego atrakcjami
Do Krakowa zawsze warto przyjechać 🙂
Jak to się nie da? Ja zawsze wygrywam – nigdy, ale to nigdy, nie gotuję w niedzielę rosołu. W inne dni zresztą też nie 😉
Michaś jest w windzie. Dla niewtajemniczonych – Piotruś poruszając kołem podnosi lub opuszcza klatkę z Michałem.
Do Parku Jordana wybieram się już chyba ze 2 lata. Odkąd zlikwidowano tramwaj nr 15 jakoś mi nie po drodze i nowości oglądam tylko na zdjęciach.
Szczęściaro, jesteś wolna od Klątwy Niedzielnego Rosołu 🙂
Z Michasia widać tylko rękę, w jakiejś klatce przed kołem z Piotrkiem 😉 O ile to nie jest jakaś wajcha włączająca owo ustrojstwo (w życiu tam nie byłam ;P) Uwielbiam zbierać kasztany, nienawidzę jak się potem wszędzie walają…
Ta klatka to winda napędzana kołem, patrzy wyjaśnienie w odpowiedzi na komentarz kh 🙂
Na kalarepę – szacun! 🙂
Muszę spróbować, bo może niesłusznie zakładam nieskuteczność metody 😀
Spróbuj, najwyżej schrupiesz sama 🙂
Michaś jest w czymś w rodzaju plastikowej klatki zawieszonej na linie zaraz za kołem, w którym biega Piotruś. Widać jego rękę. Zgadłam?
Tak! To winda, którą napędza się tym wielkim kołem. Jedno dziecko drepcze jak chomik na karuzelce, drugie jeździ góra-dół, potem zamiana, a matka siedzi i kiwa nóżką. A nie, przepraszam, matka ma trzecie! 😉
Też słuchamy i zbieramy hurtowo. A potem malujemy złotą lub srebrną farbą w sprayu i mamy materiał do świątecznych ozdóbek i do zabaw w poszukiwanie skarbów. Mocno zużyte wyrzucamy w okolicach kwietnia.
Świetny pomysł! Patrz, kuka, maluj, zamiast nizać 🙂
Idę po ten spray! Już jestem zainspirowana! :-***
Z tymi kasztanami to jest tak, że wszyscy zbierają, znoszą, a potem nie wiadomo, co dalej z nimi robić. Ludzika można pyknąć jednego, konika, krowokonika, psokonika, konika z długą szyją że-niby-żyrafa, no i? Kiedyś przedziurawiłam szpilorkiem każdy jeden z dwunastu kilo zniesionych kasztanów i nanizałam je na gruby sznurek. Rozwiesiłam na balkonie na podobiznę girland i wisiało toto ze dwa lata, bo sama myśl o robocie ze zdejmowaniem mnie osłabiała.
Ostatnimi laty dzieci zbierały kasztanów mniej, ale tego roku postawiły pobić swój rekord. Kapcie szkolne wkładają do tornistrów, a worki na tzw. „obuwie zmienne” wracają wypchane do rozpęku darami parku. Na składzik wybrali sobie balkon, który z przeciążenia niebawem odpadnie od fasady budynku. Na horyzoncie majaczy mi znów szpilor i nizanie. ..
Znam ten mentalny przymus, żeby wykorzystać, skoro już się zebrało, ale od paru lat nic nie robię – noszę kilka w kieszeni płaszcza, bo lubię czuć ich gładkość, reszta leży w koszyczku aż wyschnie i wtedy wyrzucam bez żalu. W tym roku wysychają bardzo szybko, susza dała się kasztanowcom we znaki, susza albo szrotówek.
Jejku, ktoś jeszcze mówi na to „coś” szpilorek 🙂
Jak ja dawno nie słyszałam tej nazwy. Dzięki wielkie za przypomnienie słowa dzieciństwa 🙂