Od kilku już lat Ciocia Lunia wychodzi z domu tylko do kościoła i do lekarza. I jest tam wożona samochodem.
Ilekroć jestem w Wojniczu, z przyjemnością oddaję jej tę przysługę. To trochę rewanż za lata, kiedy nie musiałam drałować ze szkoły piechotą, bo Ciocia woziła mnie na bagażniku swojego składaka. Mam tę scenę w pamięci, jakbym oglądała ją z boku: Ciocia w granatowej sukience z bistoru o prostym kroju, w niebieskie kwiaty i ze stójką, ja siedzę na bagażniku, z granatowym tornistrem na plecach i z szeroko rozłożonymi nogami, żeby nie włożyć stopy w szprychy (stopa w szprychach to była schiza wszystkich dzieci wożonych na bagażniku, znacie?). W ręce trzymam woreczek z kapustą kiszoną, pyszną, kwaśną, soczystą i podjadam ją po drodze, choć miałam się trzymać rurki od siodełka.
Ubiegłej soboty podjechałam po Ciotki o umówionej godzinie, a dokładnie to 5 minut wcześniej, bo wiadomo, że zawsze wychodzą z domu z wyprzedzeniem. Bardzo nas to irytuje, gdy przyjeżdżamy o tej „za dziesięć wpół do”, a one bez względu na pogodę stoją przy bramie, Dziunia drepcząc nerwowo, a Lunia trzymając się kurczowo sztachet.
Podjechałam, dopiero wychodziły z domu, okropnie niezadowolone, że jestem wcześniej. Stałam i czekałam i uderzyło mnie, jak one wolno schodzą po schodach. Wolniuteńko. Stopień po stopniu, z wyraźnym wysiłkiem. Dużo wolniej niż minionego lata. Aż mi się serce ścisnęło. Pewnie dlatego wychodzą wcześniej, żebyśmy tego nie widzieli, pomyślałam.
Żeby ukryć wzruszenie, zażartowałam coś o futrach ze strzyżonych pijawek, które mają na sobie (Lunia chodzi w sztucznym futerku, które nosiłam na pierwszym roku studiów, wyglądałam w nim tak nobliwie, że onegdaj jakiś chłopiec ustąpił mi miejsca w tramwaju…) Wsiadły, pojechałyśmy do kościoła.
Czekałam na nie po Mszy. Kiedy wyszły, w mroku zauważyłam ich sylwetki na tle oświetlonego wnętrza kościoła: wsparte na sobie nawzajem, kołysząc się na boki, nadchodziły wolno, krok po kroku. Kłócą się zajadle, wściekają na siebie nawzajem, ale zawsze razem, zrośnięte jak dwa pędy winorośli.
I nagle szloch chwycił mnie za gardło: to są staruszki. Moje kochane ciotki to już staruszki. Lunia – rocznik 40, Dziunia – 44.
Odwiozłam je do domu, podjeżdżamy pod bramę, a one…
– Jak ty jeździsz?!
– Kazek* tak samo źle podjeżdżał, przy samym rowie, aż truchlałyśmy!
– Tylko Pawełek** tak ładnie podjeżdża, tak szeroko, pod tą białą linię!
– Nad samym rowem, nad samym rowem stoisz!…
Kochane ciotki. Niech mnie opieprzają jak najdłużej.
——————-
* Kazek – mój Tata. Skoro źle jeżdżę, to wiadomo, po tatusiu.
**Pawełek – mój szwagier.
Dodaj komentarz