Po trzech latach zastanawiania się i przemyśliwania,
dowiadywania się i porównywania,
zasięgania opinii i rozważania,
debatowania i roztrząsania,
analizowania i syntetyzowania,
omawiania i wahania,
podjęliśmy wiekopomną decyzję o…
zakupie oczyszczacza powietrza.
Tydzień temu stanął w naszym mieszkaniu na trzecim piętrze blokowiska na obrzeżach Krakowa i stoi.
Świeci przeważnie na zielono i wiruje powietrze na 001.
Raz jeden rozjarzył się na czerwono i rozszalał do 258, kiedy smażyłam naleśniki.
A tak to szumi cichutko i uspokajającą zielenią informuje, że smogu nie ma.
Mąż psioczy, że to zbędny wydatek, uleganie histerii medialnej i nakręcanie koniunktury oraz podstępne działanie na szkodę klimatu, bo przecież to działa na prąd, który produkuje się z węgla, a jeszcze miejsce zajmuje, mebel dodatkowy. Ale oczywiście uparłam się, wierciłam mu dziurę w brzuchu, męczyłam, dręczyłam, przypominałam co pół roku – to kupił, co miał zrobić biedny robaczek!
A ja głosem kojącym jak szmer strumyka – by nie rzec, szmer naszego oczyszczacza – tłumaczę:
– Kochanie, patrz, uruchomiliśmy oczyszczacz – i krakowski smog zniknął. To wszystko dzięki tobie. Zgłoszę cię do nagrody Dobroczyńca Roku. I wytłoczę na portfelu FL. Filantrop… Ludziom.
Nie dziękujcie.
Dodaj komentarz