Pierwszy raz zabrałam chłopców na Cmentarz Rakowicki. Dzień Wszystkich Świętych wydał mi się najodpowiedniejszą porą na taką wyprawę, choć zewsząd słyszałam, że będą tłumy i będzie padać i o jejku jej.
Nie padało, nie wiało, a tłumy, w porównaniu z tym, co się działo na Targach Książki, były umiarkowane. Ludzi sporo, węższymi alejkami szło się bardzo powoli, ale żadnego ścisku nie było. Komunikacja miejska spisała się na medal, tramwaje spod cmentarza odjeżdżały we wszystkich kierunkach, a na mieście widziałam mnóstwo linii specjalnych, dowożących pasażerów do wszystkich krakowskich cmentarzy. Co więcej, we wszystkich miejskich środkach lokomocji były miejsca siedzące.
MPK wyekspediowało na trasy chyba wszystkie sprawne pojazdy.
– O, takim tramwajem jeździłam na studiach! – rozczuliłam się na widok wagonu 105 N/Na.
Dziateczki wyraźnie nie podzielały mojego zachwytu.
– Co za gruchot! Co za grat! Jak on trzęsie! Jak on się tłucze! Co to za sygnał! Jak on przeraźliwie dzwoni!…
Ech, to pokolenie epoki Krakowiaka i Bombardiera!…
Byliśmy na grobie Wisławy Szymborskiej („Mamo, ktoś tu zgubił papierosy! I cukierki!”, „Nie zgubił, tylko przyniósł pani Wisławie”), na grobie Marka Grechuty (morze zniczy), Piotra Skrzyneckiego, Jerzego Bińczyckiego, Profesora Wiktora Zina, Janiny Paradowskiej. Zapaliliśmy znicze na kilku opuszczonych mogiłach. Mieliśmy ambicje dotrzeć do grobów Matejki i Mehoffera, ale Michaś się znudził wędrówką i ciągnął do domu.
Cmentarz to miejsce, w którym stykają się dwa światy. Na jednych grobach są piękne pomniki i mnóstwo kolorowych światełek, chętnie pozostawianych na grobach znanych osób. Na innych mech grubym kożuchem zarósł całą płytę nagrobną, często popękaną, aż niepodobna odczytać, kto pod nią spoczywa. Na górze jesteśmy teraz – żywi, pełni planów, ambicji, pragnień, pomysłów, uczuć. Na dole będziemy kiedyś – obojętni na wszystko, co pochłania nas tak bardzo, że nie mamy czasu żyć. Na górze nie ma równości: przykuwające uwagę pomniki dłuta artystów sąsiadują ze skromnymi, zapadniętymi mogiłami. Na dole wszyscy jesteśmy tacy sami: tak samo martwi, tak samo w proch obróceni, niezależnie od tego, kim byliśmy i czego w życiu dokonaliśmy. Nasze martwe ciała i nasze wiecznie żywe dusze nie mają płci, rasy, wyznania, statusu majątkowego czy przekonań politycznych.
Myślę, że warto sobie uświadomić tę prawdę częściej, niż raz w roku.
Na Rakowickim przeżyłam swego czasu szok, widząc na bardzo starym i pięknym grobowcu (takim z piwniczką, do której się wchodzi) własne imię i nazwisko. Które są raczej mało popularne :). Bardzo lubię ten cmentarz, podobnie jak salwatorski.
Brrrr 🙂
Byłem, kim jesteś – będziesz, kim jestem. Módlmy się za siebie nawzajem.
Bardzo piękna notka.
Dziękuję Asiu.
Proponuję wyprawę na Rakowice po zmroku, bardzo nostalgiczne przeżycie, ciemność i morze świateł….
Może za rok 🙂
Bardzo lubię cmentarze. Po pierwsze tam już się nikomu nigdzie nie spieszy, po drugie po pewnym czasie w trumnie każdy wygląda tak samo. Czyli to jest z grubsza to, co napisałaś. Dodam jeszcze tytułem osobistej refleksji, że zupełnie inaczej sprawy się mają, jeśli wizyta na cmentarzu wiąże się z jakimś ciężkim przeżyciem, z wyjątkowo dojmującą stratą. Tak sobie myślę, ale nie wiem tego na pewno.
I pamiętać o niej dłużej niż do Zaduszek!!