Nie uwierzycie, ale już trzeciego dnia pracy zostałam Pracownikiem Roku. Na moją cześć: Hip hip hurra! oraz fala, konfetti, a z głośników „We are the champions”. Na full.
Miałam iść do pracy 4 maja, ale cały tydzień rodzinnie babraliśmy się z wirusem. Jak już wyleczyliśmy się, wypraliśmy i wysprzątaliśmy wszystko, mogłam wreszcie pójść do pracy.
Poniedziałek był piękny. Oddawszy Wojtusia w ramiona Niani, pospieszyłam na zakupy spożywcze. Biuro znajduje się w okolicy odludnej, co wywołuje we mnie przekonanie, że na bank umrę tam z głodu, zatem nakupiłam jedzenia jak na wojnę. Praca w domu, z lodówką za plecami, daje jednak miły komfort. Z kartonem jedzenia wszelakiej maści zjawiłam się w biurze, zrobiłam sobie kawę, herbatę, obstawiłam przekąskami, wrzuciłam zaległe faktury do systemu i zerwałam się od biurka, żeby jechać po dzieci.
Wtorek był cudowny. Zajęłam się sprawami czwartej edycji „Macierzyństwa bez lukru”, a o 13.15 Szef* oznajmił, że koniec pracy na dzisiaj i zamknął biuro.
Od środka.
….
Kolejnym dniem mojej pracy jest piątek. Wyczekiwałam go jak kania dżdżu, snując fantazje o licznych wspaniałych tekstach, które napiszę, bo już mi się w głowie poukładały. Już w czwartek wieczorem spakowałam do torby laptopa z ładowarką i mentalnie stałam w blokach startowych, zatem kiedy wreszcie wylądowałam w biurze, radość moja była wielka. Z czułością omiotłam wzrokiem gigantyczne biurko, po którym mogłabym się tarzać, a pod nim wielką przestrzeń na wymachiwanie nogami (w domu pod moim maleńkim stoliczkiem o długości półtora monitora i szerokości dwóch i pół klawiatury stoją pudła, które odcinają Wojtkowi dostęp do kabli, pomachać mogę najwyżej palcem w kapciu). Po chwili omiotłam je ponownie, z lekkim niepokojem na dnie uradowanej duszy. Czegoś tu brakuje…
Laptop.
Laptop został w domu.
Normalnie Pracownik Roku!!!
Tymczasem Oko Sąsiadki zauważyło, że mam brzuch. I mnie rzucił się w oczy, kiedy patrzyłam na siebie w lustrze przed wyjściem z domu, nawet rozważałam upchnięcie go w obciskające galoty, w które zainwestowałam przed dwudziestoleciem matury, ale machnęłam ręką. Moje niechciejstwo wywołało lawinę plotek, trzy sąsiadki emocjonowały się przez jeden wieczór, czy to aby nie czwarta ciąża. Przykro mi było je rozczarować, ale winna była grochówka w połączeniu z moimi nieistniejącymi mięśniami brzucha.
Wmawianie mi ciąży to ostatnio taka zabawa rodzinno-towarzyska, kiedy tydzień wcześniej toczona wirusem, zielona na twarzy, kurczowo trzymając się wózka wracałam z Michasiem ze szkoły, bystry synuś przypomniał sobie:
– Jak byłaś w ciąży z Wojtusiem, to też się tak źle czułaś, może masz tam dziecko? – i pogłaskał mnie czule po brzuchu.
Gdybyście więc gdzieś słyszeli coś na ten temat, to uprzejmie dementuję.
———–
* Zaniepokojonych moim prowadzeniem się pragnę uspokoić: Szefem jest mąż. Mój mąż 🙂
Dodaj komentarz