Trzy dni spędziliśmy rodzinnie w Wiśle. Trafiliśmy tam zupełnie przypadkiem. Chcieliśmy pojechać do Białki, ale kiedy Mąż zatwierdził ostatecznie wyjazd, okazało się, że nasze plany pokrywały się z planami lwiej części społeczeństwa i gdziekolwiek zadzwoniłam, tam zapraszano nas w innym terminie.
A że zgadaliśmy się ze znajomymi, że oni jadą do Wisły, do poleconego im przez znajomych pensjonatu, tośmy się i my wybrali. Znajomi mają dwie córki w wieku naszych starszych chłopaków. Dzieci świetnie się bawiły, mieszkaliśmy na tym samym piętrze, ganiali do siebie non stop. Wyjazd ze znajomymi to naprawdę genialny patent, dzieci mają siebie nawzajem i nie wiszą cały czas na rodzicach.
Było ładnie, biało, wygodnie i smacznie.
Niebo jak w Alpach, śnieg skrzący jak na pocztówce.
Wojtek pospał w wózku na świeżym powietrzu:
Piotruś i Michaś pojeździli na nartach pod okiem instruktora:
A ja napiłam się grzańca, co korzystnie znieczuliło mnie na zaistniałe okoliczności, gdyż:
Mąż zjechał tylko raz, ale za to spektakularnie. Grzmotnął tak, aż się wystraszyłam, że lawina zejdzie. Oficjalne tłumaczenie brzmi: bo się na mnie zapatrzył.
W sumie miło, że po dwunastu latach od ślubu potrafi tak się na mnie zagapić, aż miękną mu kolana.
Przez trzy dni po powrocie z ferii Mąż głównie leżał, jeśli już się przemieszczał, to kuśtykając i posykując, a dom tonął w oparach kapusty. W niedzielę po południu, nadal kulejąc, wsiadł do samochodu i pojechał do pracy.
Dodaj komentarz