Pojechałam z klasą Piotrka jako opieka na wycieczkę do planetarium i obserwatorium astronomicznego w Chorzowie.
Największa w Polsce luneta soczewkowa czyli teleskop.
Nastawiłam się na hardcore, mając w pamięci wyczyny mojej klasy. W podstawówce byliśmy chyba tylko na jednej wycieczce autokarowej, do Oświęcimia – obowiązkowy punkt programu szkolnego. Droga powrotna to było jakieś pandemonium. Musieliśmy odreagować to, co zobaczyliśmy. Mimo napomnień biegaliśmy po autokarze, a siedzący z tyłu chłopcy zaintonowali tradycyjne przyśpiewki wycieczkowe, zachęcające kierowcę do zwiększenia prędkości. W charakterze marchewki w pierwszej zwrotce występowało pół litra, które oczekiwało w garażu na nasz przyjazd i które to mieliśmy wspólnie z kierowcą wypić. Tę zwrotkę nasz wychowawca puścił koło uszu, ale następowała po niej druga: w garażu oczekiwały „dziewczynki”, co do których też były jakieś plany, i tego nasz pan J. już nie wytrzymał. Dwoma susami znalazł się na tyle autobusu, z obliczem w kolorze krwi (pan miał taki typ urody, że wszelkie emocje wywoływały na jego twarzy i szyi różne odcienie czerwieni, od młodzieńczego rumieńca po pieczonego raka, mieliśmy okazje podziwiać je wszystkie w czasie lekcji matematyki, godziny wychowawczej i pod kościołem, gdy poszliśmy klasową delegacją na jego ślub i Anka Z. recytowała rymowane życzenia, które ułożyłam. Jak ja je sobie przypomnę!… Chyba lepiej, że pamiętam jedynie dwa ostatnie wersy. Na swoje usprawiedliwienie mam tylko to, że miałam wtedy 12 lat i nie wiedziałam – bo skąd, internetu nie było – że rymy częstochowskie należy mieć w pogardzie. Im głębszej – tym lepiej).
Wracając do wycieczki: wpadł ci on, ten nasz pan J. na tył autobusu, a w oczach miał coś takiego, że pieśń zamarła w gardłach naszych kolegów i nie dowiedziałam się, co planowali zrobić z dziewczynkami. „Dziewczynki” były ostatnim słowem, które wtedy wybrzmiało, i pamietam to końcowe „iiiiiiiii” na resztce oddechu, takim piejącym, mutującym głosikiem…
Toteż decydując się na opiekę wycieczkową dla klasy mojego dziecka spodziewałam się wszystkiego najgorszego. A tutaj… Szok. Żadnego łażenia po autobusie, żadnego wycia, wszyscy na miejscach, cisza, spokój… Smartfony! Przeklęte, błogosławione smartfony.
– Doceniamy te urządzenia, doceniamy – wyznała mi wychowawczyni Piotrusia.
Piotruś poprosił, bym udostępniła mu internet, a ponieważ odpowiedziałam mu pustym spojrzeniem, wziął telefon z mojej ręki i udostępnił sobie sam.
– Ale co, teraz pół autobusu będzie korzystało z mojego netu? – spytałam słabo, żeby jednak nie wyjść na zupełną niemotę.
– Nie będzie, ustawiłem hasło do logowania – odparł syn tonem lekko zblazowanym i wrócił na miejsce.
W drodze powrotnej, gdy elektronika się już dzieciom znudziła, ktoś tam zaczął krążyć po autokarze, a dziewczyny zaintonowały piosenkę… po angielsku. Ot, znak czasów.
W obserwatorium dzieci zobaczyły teleskop, ale z uwagi na duże zachmurzenie nie miały okazji oglądać nieba. Młody facet bardzo ciekawie opowiadał o samym teleskopie i o prowadzonych obserwacjach.
Planetarium śląskie to i panorama Śląska.
W planetarium – doskonały pokaz. Byłam zachwycona. Opowieść „A jednak się kręci…” o niebie w kolejnych porach roku, wskazywanie poszczególnych gwiazd i gwiazdozbiorów, miejsc wschodów i zachodów słońca w różnych porach roku… Strona edukacyjna naprawdę super. Szkoda tylko, że czas zatrzymał się w 1955 roku, gdy powstało planetarium. Fotele jak w kinie w Wojniczu w dobie premiery „Powrotu Jedi” (może wymienili je wreszcie, nie wiem, dawno nie byłam). Mam porównanie z planetariami w Warszawie i Łodzi, i o matko. Pokaz był długi, dwa razy po 45 minut z przerwą, i trochę bolał mnie kark. Dzieci znoszą takie niewygody dużo lepiej, chłopiec koło mnie chrapał aż miło.
Aż do tej pory nie miałam pojęcia o istnieniu problemu zanieczyszczenia światłem.
Dzieciaki trochę nabałaganiły w kawiarence i w sali projekcyjnej, coś tam pozygały* do siebie, ale ogólnie były bardzo spokojne. Chyba jednak nie taki diabeł straszny 🙂
—
*zygać do kogoś – zaczepiać kogoś, nie mylić z rzyganiem 😛
No więc właśnie – z relacji moich uczniów wynika, że tam albo się śpi, albo kark boli;) nie wybieram się! Za to doskonale pamiętam wszystkie wymienione w tekście i w komentarzach pieśni wycieczkowa :DDD
No dobrze, że Pani wie. Natomiast, kiedy my śpiewaliśmy te głupoty w autobusach wycieczkowych, to Szurkowski wtedy jeździł – i wygrywał:). Ha! I jedna z tych przyśpiewek miała coś tam o Szurkowskim dodajacym gazu na wirażu! Boże drogi, co za bezsens!
Czyli czasy Szurkowskiego to moje lata niemowlęce 🙂
Ja się jeszcze załapałam na „Szumi dokoła las, Hitler na motor wlazł, pędzi jak szalony, zgubił kalesony, pierdnął, a motor zgasł”. Żelazny punkt autobusowych piosenek. Nikt z nauczycieli nie protestował, bo to przecież o Hitlerze było…
O Szurkowskim też pamiętam przyśpiewkę, ale że nie na wirażu, tylko na cmentarzu 😉
A słyszałyście, że dziś już nie pozwala się dzieciom jeść i pić w autobusie podczas jazdy, żeby się nie zachłysnęły? Gdzie te czasy, gdzie jeździło się z herbatą w butelce po wódce (bo tylko takie butelki miały zakrętki) i waliło tym szkłem po zębach, kiedy trzęsło w „ogórku”…
Po tym jak Szurkowski „dodał gazu na wirażu”, to się właśnie znalazł na cmentarzu! A pan Szurkowski nadal nam świetnie żyje.
Ta przyśpiewkę z Hitlerem też pamiętam. I obowiazkowo jajka na twardo!
Ale już kanapki z kiełbasa w autokarze (czy samolocie) to rzecz straszna i nie znoszę. Była wyżerka w trakcie jazdy?
O, to musimy porównać wersje z Szurkowskim 😉
Pytasz o wyżerkę w czasie, gdy jeździłam na szkolne wycieczki? Wtedy była. Właśnie kanapki z kiełbasą i ogórkiem lub z jajkiem i serem.
Dziś już nie ma. Jak Młody jechał 2 tyg. temu na zieloną szkołę, to nie mogli jeść w autokarze. Można się zatrzymać na posiłek, ale w tym przypadku nie było potrzeby, bo jechali tylko 2 godziny.
U mnie to były jajka na twardo i kanapki z kiełbasa (fuj). Ten zapach panował w całym autokarze. Były jeszcze pomidory, ale zupełnie nie pamiętam słodyczy ( hahahaha bo ich w sklepach nie było).
Napoje były tylko w butelkach (Frument: napój jabłkowo-miętowy. Pycha!), ale chyba nie woziliśmy ze soba butelek ani termosów. Nie na szkolne wycieczki. Teraz to pewnie każdy autokar ma WC. Kiedyś (za moich czasów!) – żaden!
Butelek po wódce nie znam. A dzieci pija nadal herbatę? Bo wiadomo: teina, nadaktywność, obawy i takie tam…
Raczej nie, bardziej wodę zwykłą lub smakową. Ja piszę o czasach, kiedy słodkie napoje były tylko w butelkach kapslowanych (gwoli ścisłości w zakręcanych też, ale litrowe), a nie w plastikowych. Poza tym uczęszczałam do wiejskiej szkoły, termos to była cenna rzecz i dzieciom na wycieczki się go nie dawało.
A mój syn ma teraz przymusowy „odwyk” od smartfona, w ramach lepszego zdyscyplinowania i wiecie co…radzi sobie 🙂
Trzymam kciuki! 🙂
Bardzo fajny reportaż z wycieczki. Piosenkę o pół litra i garażu pamiętam, a jakże. Natomiast u nas o dziewczynkach nic nie było! No, ale to już było dawno. Za czasów Szurkowskiego, jeśli to coś Pani mówi. Szkoda, że takie nędzne fotele, no ale lepiej, że pieniadze poszły na dobra kadrę i pokaz. Może nie maja pieniędzy na wszystko?
Te smartfony to rzecz straszna, ale i przydatna. Byłam dzisiaj u fryzjera i wszystkie panie – jak jeden maż- zapatrzone w swoje telefonidła. Nikt nie gada, nie plotkuje, nie radzi się. Inny świat!
Pozdrawiam.
Pani Doroto, oczywiście, że wiem kto to Szurkowski 🙂