W drodze znad Bałtyku zrobiliśmy sobie przystanek w Poznaniu. Byliśmy w kościele, u lekarza, w restauracji i z wizytą towarzyską u przemiłych znajomych.
fot. Badziol40, pixabay.com. Na poznański rynek tym razem nie dotarliśmy.
Tuż przed rogatkami stolicy Wielkopolski, gdy zadowoleni wyjechaliśmy z wielkiego korka, ćmiąca jak upierdliwy ból zęba myśl, że czegoś zapomnieliśmy zabrać, dręcząca mnie od kilku godzin, wybuchła fajerwerkiem w kształcie… wózka Wojtusia.
Stał on sobie pod schodami, nie wadząc nikomu i nie rzucając się zbytnio w oczy. To i nam się nie rzucił. Zatem zameldowaliśmy się w poznańskim hotelu i Mąż wrócił do Międzywodzia, a ja z dzieciątkami poszłam na Mszę do najbliższego kościoła.
Istotne jest, iż czasownik „pójść” z braku wózka odnosił się całej naszej czwórki. Trasa, którą według Google Maps powinniśmy byli pokonać w pięć minut, zajęła nam przeszło dwadzieścia pięć, ledwo na Mszę zdążyliśmy.
Był to kościół pod wezwaniem Świętej Rodziny, przestronny, jednonawowy, wyposażony w białe ławki z tabliczkami „prosimy nie opierać stóp na klęcznikach”. Przeczuwałam, że będzie to punkt zapalny. Weszliśmy do ławki, zastosowałam się do prośby, dzieci rozglądały się ciekawie, aż wzrok jednego padł na tabliczkę. I na stopy brata, oparte na klęczniku.
– Mamooooo – rzucił synuś teatralnym szeptem – bo tu jest napisane, żeby nie opierać, a on opiera!…
– Nie opieraj – odszepnęłam temu, który opierał.
– On dalej opiera!
– Nie opieraj.
– On cię nie słucha!…
– Zzzzz…. zamilknij, dziecko!
Starsze zamilkło, ale po chwili zaktywizowało się najmłodsze. Wojtuś zaczął wspinać się na ławki, a potem zataczać coraz szersze kręgi wokół ławek. Aż usadowił się na pierwszej ławce, tuż przed ołtarzem i w czasie podniesienia, w ciszy, rozległo się straszliwe:
– YYYYYYYYYYY, yyyyyyyyyy!…
No super!!!, pomyślałam, tylko kupy w kościele mi jeszcze brakuje do szczęścia!!!, ale nie. Syneczek po prostu zdejmował sobie skarpetki, a że ciężko było, bo nie chciały schodzić, to i stękał rozdzierająco. W końcu jednak udało się je zdjąć i maleństwo mogło swobodnie biegać po kościele, rozkosznie plaskając bosymi stópkami o posadzkę.
Jak dobrze, że byliśmy w tym kościele pierwszy i ostatni raz!…
Po drodze do kościoła zobaczyłam na własne oczy ślad działania poznańskiej partyzantki włóczkowej, o której niegdyś było głośno:
W poniedziałek odbyliśmy konsultacje ortopedyczną u prof. Napiontka, który rzekł, że leczenie stopy Piotrusia jest zakończone, pogratulował mu dotarcia na piechotę do Czernej i pochwalił zamysł podejmowania kolejnych wyzwań tego typu. My z kolei pochwaliliśmy się Wojtkiem z idealnie prostymi stópkami, wobec czego profesor zachęcił nas do prac nad dalszym powiększaniem rodziny.
Co skomentowałam uprzejmym uśmiechem.
Obiad zjedliśmy w bardzo restauracji, w której w akwarium przesiadywały homary z powiązanymi szczypcami, czekające, aż jakiś gość zamówi je sobie na obiad. Brrrr. Gdybym zauważyła je od razu, pewnie byśmy zmienili lokal. To musi być dla nich horror, patrzenie, jak kumpel trafia do gara a potem na talerz. Mam nadzieję, że mają słaby wzrok. Dzieci nawet nie zdemolowały tam niczego, choć Wojtek uparcie nosił po sali dzbanki na herbatę, stojące zachęcająco na wysokości rąk dwulatka.
Homary czekające na swoją kolej do gara stanowiły nie lada atrakcję dla chłopców.
Popołudnie spędziliśmy u Gosi i jej rodziny, w uroczym domku otoczonym drzewami, dzieci chlapały się wodą z węża, piliśmy chłodne napoje na werandzie, ci, którzy mogli, jedli świeżo upieczone ciasto, inni gotowali kaszę jaglaną na drogę, gawędząc sympatycznie i w ogóle było nam razem bardzo, bardzo przyjemnie.
Poznaniak z krakowiakiem. Leoś i Wojtuś na tarasie. Na pierwszym planie kąpielówki Michasia.
#uprzątnijgaciezanimcyknieszfotę
Towarzyskie przyjemności trwały aż do wieczora, gdy wyjechaliśmy i pomknęliśmy w stronę Turku. O czym opowiemy w kolejnym odcinku 🙂
W Twoim obiektywie nasz taras prezentuje się okazale! (i wyobraź sobie – nigdy nie spotkałam dzieł włóczkowej partyzantki!). Bardzo miło wspominamy Waszą wizytę 🙂 Prosimy o jeszcze!
Kochana jesteś bardzo. Zapraszamy teraz z rewizytą do Krakowa 🙂
W jednym z wielkopolskich miasteczek, w którym mieszka moja ciocia, na ławkach są tabliczki z nazwiskami rodzin, a na drewnianych siedziskach poduszki pod tyłek. Goście na mszy mogą podpierać ściany, chyba że ktoś ich zaprosi do ławki.
Czad! Nie wiedziałam, że coś takiego funkcjonuje współcześnie!
Ci ortopedzi to nic tylko namawiają do prokreacji, jak zobaczą udany, porządnie wykończony egzemplarz. Straszni utylitaryści.
Doskonała riposta :-)))
o lubię Poznań , jeżdżę tam do Rudej i z Nią robimy oblot po ciekawych miejscach , w tym roku pamiętałam żeby pójść do Borejków
Ale… co to za partyzantka włóczkowa??? Nie słyszałam 🙁
Biedne zwierzątka, brrrr.
http://zawloczkujmymiasto.blogspot.com 🙂